Poznaliśmy się rok temu – końcem października nieśmiało próbowałeś mi przemycić informację o swoim Istnieniu. Próby te nosiły nazwę testu beta HCG. Ale, jak wiesz, mama musi mieć pewność gwarantowaną! Uznałam, że gwarancją tą będzie usg.

W dniu swoich 26 urodzin umówiłam się na pierwszą wspólną sesję zdjęciową. Przeczucia mnie nie myliły – otrzymałam od lekarza najszczęśliwszą informację – „Widać pęcherzyk!” Wpatrywaliśmy się z Tatą jak szaleni w zdjęcie zmieniające parę w Rodzinę!

Mój Pęcherzyk oznaczał początek nowego wspaniałego rozdziału pt. macierzyństwo. Takiego rozdziału, który będzie mi najpiękniej towarzyszył do końca życia.

Kolejne tygodnie przynosiły sporo nowości. Sprawiłeś, że matka pracoholiczka z wersji praca – czas dla siebie – sen – praca – czas dla siebie – sen bardzo szybko zmieniła tryb na praca – sen – praca – sen. Rewolucją pierwszego trymestru okazała się nie tylko nagła niepohamowana potrzeba snu ale przede wszystkim żołądkowy odlot. W bardzo wyrafinowany sposób podszedłeś do tematu odzywając się wtedy, gdy była mowa o jedzeniu. A że matka dietetyczka o jedzeniu cały dzień nawija.. Eh mowa jak mowa, ostra jazda zaczynała się przy zapachach. Catering, który do tej pory jednoznacznie kojarzył mi się z ciepłym i pachnącym pyszną sztuką kulinarną pozostał na pierwsze trzy miesiące ciąży jedynie ciepłym.

Wyzwaniem stało się dla mnie zjedzenie, zgodne z głoszonymi prawidłami żywieniowymi, pięciu pełnowartościowych posiłków! Nie ze względu na brak głodu, oj nie, bo ten odzywał się w utrwalonych porach, problem dotyczył rosnących w tempie błyskawicznym nudności na skutek jakiegokolwiek zapachu jedzenia. Dopóki tego nie doświadczyłam nie sądziłam, że może być aż tak ciężko. Ale z uwagi na to, że głód potęgował mdłości a i świadomość żywieniowa łomotała do drzwi postanowiłam znaleźć sposób na nową sytuację. W mistrzowskim wręcz wydaniu znajdowałam produkty i potrawy o możliwie jak najmniejszych walorach zapachowych. Pomocna okazała się półpłynna forma posiłków. W ruch szły również herbaty ziołowe, imbir.

Przełom w żywieniowym przetrwaniu, bo tak należy nazwać usilną próbę zjedzenia regularnie, pełnowartościowo a możliwie bezzapachowego posiłku nastąpił pewnego grudniowego dnia. Prowadziłam z dzieciakami warsztaty kulinarne, musiałam sprostać wyzwaniu oceny ich żywieniowych dzieł sztuki. I wtem światełko w tunelu, mała Ania podsuwa mi swoją sałatkę owocową, a raczej cytrusową bo pamiętam z niej jedynie pomarańcze, mandarynki i kiwi obficie zalane sokiem z cytryny. To było TO. Kwaśne. Poszukiwanie tego smaku towarzyszyło mi przez kolejne miesiące rosnącego brzuszka. A wracając do warsztatowego konkursu – Ania wygrała.